Translate

piątek, 21 stycznia 2011

Ka ora!

Wczoraj spadł śnieg! Wreszcie zima ubrała się w stosowną kieckę i nie straszy jakimś, pożal się Boże, beżo-brudem. Dla mnie ma to o tyle zasadnicze znaczenie, że - jako szanujący się meteopata - mam szansę na ucieczkę z objęć depresji i "tumiwisizmu". Od razu świat jakoś wypiękniał i nic mnie już nie denerwuje: ani to, że Krzysiek wykradł mi zdjęcie wyderki, zamieścił na facebooku i znowu wszyscy kochają jego, a nie mnie :); ani to, że Polacy wczoraj przegrali ze Szwedami. Właściwie łagodne przełknięcie przegranej naszych szczypiornistów zawdzięczam w równym stopniu, co odmianie pogody - panu redaktorowi z radiowej Trójki. Otóż wczoraj w zapowiedziach meczu powiedział on coś w tym stylu, że Polacy, dla dodania sobie ducha walki, powinni - wzorem nowozelandzkich rugbystów - odtańczyć przed Szwedami rumbę....Hm...rumbę? Oczywiście ktoś natychmiast sprostował, że nowozelandzcy rugbyści tańczą hakę, a nie rumbę, ale ja oczami wyobraźni już zobaczyłam jak Siódmiak, spoglądając głęboko w oczy Shreka, porywa go w namiętny pląs, a Kola obejmując wpół Lijka zawisa nad jego przechylonym w wężowym skręcie ciałem, całość zaś układu zdaje się zmysłowo szeptać: "Zobaczcie chłopaki jak zaraz z wami zatańczymy".
Wyobrażenie ubawiło mnie okrutnie, przegraną przeżyłam, zima piękna.... i trwałabym w tym błogostanie, gdyby nie okazało się, że Cyfrowy Polsat zabiera mi BBC Lifestyle. No, jak mam przetrwać czyhające depresje - opresje, jeśli nie będę mogła obejrzeć "Królewskiego menu" i "Targowiska antyków"?! No, jak?! I żeby nie było, że jestem taka pretensjonalna! Twórcy programów potwierdzają moje najgłębsze przekonanie, że można mówić o gotowaniu jak o prawdziwym akcie sztuki, a bibelot przedstawiać jak mikrokosmos. Najprostsze i najbanalniejsze, wydawałoby się - jeśli przystanąć, wsłuchać się, spróbować zrozumieć lub pojąć - okazuje się świątynią pasji, magii, artyzmu. Moje "Bibisy" wpisywały się na listę podobnych fascynacji literacko-filmowych: "Uczta Babette", "Jedwabna opowieść", "Czekolada"...a teraz...a teraz staję przed łupieżcami w rozkracznym przysiadzie, biję się po udach i ryczę dziko : "Ka mate! Ka mate! Ka ora! Ka ora!"
Hm, no cóż, drżyjcie. To mówiłam ja, Róża Franczak.

niedziela, 9 stycznia 2011

Zasadniczo nie lubię Instytucji Postanowień Noworocznych. Zagadnięta o takowe - w zależności od stopnia zażyłości z Pytającym - rozpościeram przed nim wachlarz grymasów twarzy zdradzających dezaprobatę dla przedmiotowej sprawy. Jestem niestety przedstawicielem ginącej rasy, co to uważa, że świat można zmieniać codziennie, a nie raz do roku. Przyznaję jednak, że cezury czasowe i mnie czasem uskrzydlają i w ten sposób w okolicach Nowego Roku zaczęłam przemyśliwać nad małym domowym przewrotem. Ostatecznie zaćmienie słońca mnie oświeciło i poczułam, żem gotowa przejąć dowodzenie nad Barakowym blogiem. Sprawa nie jest jednak prosta: mam arcywysoki poziom nieufności wobec rzeczywistości wirtualnej i wstręt do ekshibicjonizmu; kochający mąż i kilkoro zaufanych przyjaciół zaspokaja moje potrzeby wygadania się, na dodatek poziom moich umiejętności blogerskich plasuje się w dość niskich rejestrach. Początki nie będą więc łatwe. Ale pomyślałam, że skoro tak wielu Przyjaciół Galerii sygnalizuje nam, że zagląda na bloga, żeby dowiedzieć się co słychać w Baraku - to może warto zmierzyć się z demonami i zrobić krok naprzód. Krzyś oczywiście wspiera mnie w tej walce i wydaje się nawet całkiem z takiego obrotu sprawy zadowolony (to zdaje się pierwszy w historii przykład zadowolonego Obalonego). Zważywszy na powyższe nie obiecuję szmerów, pawich piór, gadżetów, bajerów i innych takich - za to od czasu do czasu pozwolę sobie nie zajmować Państwa uwagi pierdołami.
To mówiłam ja, Róża Franczak